Barbara napisała pamiętnik z naszj wyprawy. Pisała to sama – trochę lepiej w zeszycie. Potem to przepisała, tak żeby dało się cokolwiek zrozumieć, choć według mnie dałoby się to zrobić ładniej.

Dziennik z wyprawy

Plan wyprawy:
Jedziemy stopem. Ja i Psych.
Przez kawałek Europy coby zwiedzić: Cieszyn, Ostrava, Brno, Bratysława, Wiedeń, Lubliana, plaża Morza Śródziemnego w Słowenii lub Chorwacji. Dalej jakoś przez Niemcy do Amsterdamu następnie do Paryża by przez Londyn i Bournemouth dojechać do Manchesteru.

Plan był. Ale nie był surowo przestrzegany :-P

3 czerwca 2008 wtorek
Po dziewiętnastej daliśmy radę wyjść z domu. Mama Psycha wywiozła nas za miasto na stację benzynową skąd bardzo szybko zabrała nas miła młoda pani. Poczęstowała nas czekoladkami firmowymi. Rozmawialiśmy o architekturze, o miastach, o Grechucie. Wysadziła nas pod salonem Volvo przed rozjazdem na Cieszyn i Bielsko. Musieliśmy stamtąd przebyć małe piekło wąskim poboczem coby dostać się do drogi na Cieszyn. Po drodze podziwialiśmy mądrość architektów projektujących drzwi wyjściowe z autostrady usytuowane na wjeździe, na zakręcie, bez pobocza. Niezbyt piękny to był przykład elementów architektury ozdobnej. Były jeszcze doszczętnie zniszczone schodki. Szliśmy również granicą pomiędzy światem samochodów a światem ogródków działkowych – wąskim wklęsłym półokrągło kanaliku ściekowym pełnym miejscami wody i błota. Było już szarawo i zaczynało kropić kiedy rozbijaliśmy namiot koło elektrowni. Zaczęła się burza. Ze zniecierpliwieniem czekaliśmy widowiska tańca piorunów po słupach wysokiego napięcia, po dachu elektrowni wreszcie na samej drodze…. Ale nic się nie działo :-/ Chłodne powietrze deszczu po parnym wieczorze. Sen, sen…

4 czerwca 2008 środa
Poranek, słońce, krzątanina, suszenie namiotu, niespiesznie. Jak ja to lubię. :-)
Udało nam się dostać do Cieszyna. Biegaliśmy w te i we wte. Psyś próbował załatwić całą masę rzeczy w jedną minutę a ja cieszyłam się piękną pogodą. Próbowałam grać na ulicy ale tam trzeba mieć pozwolenie. Nie znalazłam swojej ulubionej rzeźby w budynku uniwersytetu. Już jej nie zobaczę nigdy.
Doszłam do wniosku, że chciałabym mieszkać w Cieszynie.
Pod wieczór usiedliśmy w herbaciarni na wzgórzu zamkowym z nowymi znajomymi. Ze wzgórza już się nie wydostaliśmy. Myślę, że gdybyśmy się bardziej starali to by się nam udało. Ale za to rozbiliśmy namiot w pobliżu ruin. Powietrze pachniało płatkami corn flakes z mlekiem. Ktoś krzyczał w nocy. Szczekały psy.

5 czerwca 2008 czwartek
Powietrze pachniało płatkami ciągle. I ciągle z mlekiem.
Pozbieraliśmy się i udało nam się wyjechać z Cieszyna w jednym rzucie do Karwiny i w drugim rzucie do centrum Ostravy już. Zjedliśmy ogromne śniadanie w restauracji. Znów biegaliśmy po różnych miejscach. Ugrałam 450 koron. Zjedliśmy obiad i odwiedziliśmy czeskich zielonych.
Poczułam że mogłabym pracować w Ostravie. Żyć tam. To lepsze od Anglii bo bliższe Gliwicom i Katowicom. I to jeszcze jest Śląsk.
Rozłożyliśmy się w parku koło zameczku, niedaleko Ostravicy. Ululaliśmy się winem gadając głupoty i oglądając telewizję (czyli widok na zamek okolony wejściem namiotu).

6 czerwca 2008 piątek
Panowie policjanci obudzili nas, przykładnie spisali i powiedzieli że oni tu mają jakąś konferencję w zamku dziś i chcą mieć porządek. Zatem zwinęliśmy się, zarobiliśmy w Ostravie jakieś 100 koron, zjedliśmy lody i wyszliśmy na drogę na Frydek Mistek i dalej na Brno. Po dokładnym spieczeniu moich ramion na kolor malinowy zatrzymał się facet złapany na moją spódnicę i już na wstępie powiedział że on bierze tylko holke (dziewczynę). Wysadził nas za Frydkiem w stronę Olomouca.
Tam w restauracji hotelowej zjedliśmy obiad i postanowiliśmy, że teraz to już trzeba przejść z kasą na tryb energooszczędny.
Dalej zabrał nas starszy facet z szybkim wózkiem, słuchający Black Sabath’ów. No i on jako pierwszy – bardzo mądrze wyrzucił nas na benzinovce (stacji benzynowej). Stamtąd ludzie z TVN 24 podwieźli nas do Brna.
Brno, Tesco. Autobusem i tramwajem dojechaliśmy do centrum. Co oznaczało, że wydaliśmy wszystkie pieniądze jakie nam zostały na bilety. No to usiedliśmy na jakiejś ruchliwej ulicy w celu pogrania. Najpierw podeszli Ukraińcy, którzy poprosili o coś ichniejszego. To im zagrałam „czom ty ne pryjszoł”. Pomyślałam że z mojego repertuaru łemkowskie chyba będą najbliższe ukraińskiemu językowi. A oni zachwyceni bo piosnyczka była im znajoma z rodzinnych stron. Radośnie odeszli wrzucając nam co nieco do kapelusza. Następnie dosiadł się młody chłopak i jak się dowiedział, że my tak jeździmy i jeszcze nie mamy gdzie spać (a to już była godzina niewczesnoporanna bo ósma lub dziewiąta wieczór) to nam zaproponował nocleg. To i poszliśmy z nim oglądać ogniostroje (sztuczne ognie) bo to jakieś święto było, a później do jego domku za miastem. I tu okazało się że „za miastem” czyli kilka przystanków tramwajem od centrum Brna to już góry są. Wspaiałe widoki zobaczyliśmy tego wieczoru zmierzając do domku Petra. A sam Petr oprócz tego że kończył studia o kierunku historia i już za parę dni miał bronić magisterki to okazał się być świetnym gitarzystą. Toteż graliśmy do czwartej nad ranem no i wino się znalazło i śliwowica. Wieczór był zatem bardzo udany po ciężkim dniu.

7 czerwca 2008 sobota
Obudziliśmy się koło 12. Petr zrobił śniadanie które zapijaliśmy śliwowicą do 14 albo i dłużej. W każdym razie jak już łapaliśmy stopa to było po 19 chyba. Wcześniej pożegnaliśmy się z tym dobrym człowiekiem.
Pod Tesco niezbyt dobrze się łapało. To i poszliśmy spać.

8 czerwca 2008 niedziela
cel: Brno/Bratysława/Praha
Nie wiedzieliśmy gdzie i po co. Chciałam się wykąpać ale na stacji prysznic kosztował padesat korun (50 koron czeskich). Nie mieliśmy takiej kwoty akurat w kieszeni więc zjedliśmy śniadanie i spróbowaliśmy złapać stopa do Prahy bo znaleźliśmy lepsze miejsce do łapania od poprzedniego. Nie złapaliśmy nic. Wróciliśmy autobusem do Brna i postanowiliśmy coś ugrać. Podczas grania dwie małe cyganki ukradły nam 100 koron. To było prawie połowę tego co mieliśmy. Mi się z tego zrobił wielki dół. I poszliśmy do Mca na kawę. Potem jeszcze trochę graliśmy ale z marnym skutkiem.
Koło 19 znów łapaliśmy stopa do Prahy. Widzieliśmy perliczki spacerujące sobie swobodnie po poboczu autostrady. Piękny to był widok.
W Pradze zawitaliśmy koło jedenastej. Rozbiliśmy się w parku. Naokoło było niebezpiecznie i śmierdziało psimi kupami. W środku nocy obudzili nas policjanci żeby się dowiedzieć poco rozbiliśmy namiot i poinformować nas że rano mamy się zebrać. Bałam się jakiejś praskiej mafii tudzież innych bandytów. Ogólnie na dzień dobry skreśliłam Pragę.

9 czerwca 2008 poniedziałek
Im dłużej płynął dzień tym przyjemniejsza stawała się Praga. Potrafi ona mieć miejscami całkiem piękną architekturę. Jakoś mi umknął ten szczegół niedzielnego wieczora.
Znów biegaliśmy od drzwi do drzwi. Psyś jest aktywnym człowiekiem. Zaleźliśmy darmowy internet dla młodzieży posiadającej kartę euro26. To troszkę przeważyło szalę moich uczuć do Pragi na stroną pozytywną. Grałam na ulicy. Policja prawie zabrała mi gitarę i wlepiła mandat 1000Kc. Na szczęście udało nam się wykpić po raz kolejny od mandatu.
Namiot rozłożyliśmy koło ostatniego przystanku tramwajowego linii poleconej nam przez spotkanych ludzi. Obok stał niewzruszenie Mc donald.

10 czerwca 2008 wtorek
Jak składaliśmy nasze królestwo przyjechali policjanci i chyba chcieli nam wlepić mandat za rozbicie namiotu w parku krajobrazowym. Psyś ich przekonał że my nie jesteśmy takimi bandytami coby nas karać.
A obok w istocie był park krajobrazowy. Owieczki, górki, wąwóz, strumyk, same cuda i piękne widoki.
Obraliśmy azymut na Amsterdam. Kasa się kończyła w zbyt zawrotnym tempie a południe nie dawało szczególnie realnych perspektyw ugrania czegoś na ulicy. Psyś zrobił wielki pistolet z kawałka styropianu przygodnie znalezionego po drugiej stronie ulicy i napisał na nim „AMSTERDAM”. Wielu ludzi uśmiechało się do nas widząc ten pistolet ale nikt nie chciał się zatrzymać. Przez cały boży dzień udało nam się dostać na stację benzynową poza Pragą. Był mały ruch wjazdu i wyjazdu. Za to wewnątrz stacja tętniła życiem. Była pełna nienajtańszej rozrywki. Rozrywki atakowały jak sępy. Pieczę nad wszystkim sprawowali mężczyźni w czarnych samochodach z przyciemnianymi szybami. W tych okolicznościach postanowiliśmy pójść spać przy okazji przygarniając do namiotu młodego Słowaka o imieniu Marek, który również zmierzał stopem do Amsterdamu, albo do Hiszpanii – ogólnie na zachód po większy zarobek.

11 czerwca 2008 środa
Coś się działo i coś było ale już nie pamiętam.

Jesteśmy teraz w Utrecht w Holandii. Jest piątek 13 czerwca. Szukaliśmy pracy. To wspaniałe miasteczko :-).

Reminiscencje:
W środę w dwóch rzutach dotarliśmy do Holandii przez Niemcy. Najpierw zabrał nas Rosjanin na stałe mieszkający w Niemczech, więc pogadał sobie z Psysiem po rosyjsku. Za drugim razem zabrało nas szalone małżeństwo holendrów jadące dwoma samochodami i z dzieckiem. Zostawili nas na stacji benzynowej niedaleko granicy. W czwartkowy poranek okazało się, że z tej stacji benzynowej ciężko jest się dostać w stronę Amsterdamu bo to droga na Rotterdam. Ostatnie pieniądze wydaliśmy na chipsy na obiad.
I pośród tego braku wszystkiego (również pomału nadziei) zjawił się facet, który rzucił nazwę swojego miasta docelowego. Utrecht. Tak! widzieliśmy na mapie to jest po drodze do Amsterdamu. Wsiedliśmy. Facet był grafikiem pokazał nam swoje prace. Opowiadał też o Utrechcie. Opowiadał dużo, bardzo dużo i mnóstwo. W samych superlatywach. Porównywał do Amsterdamu. Stwierdził że dużo lepsze od stolicy. Kusił strasznie a my nie opieraliśmy się zbytnio.
Wylądowaliśmy więc w Utrechcie.
Ale Utrecht to już osobna przygoda.