Apogeum uzależnienia od drugiego człowieka było jej anarchistyczne „małżeństwo”. Mówiła o nim „pogańskie”, ale ja, pisząc o tym, rozumiem to słowo trochę inaczej. Anarchistyczne, bo zawarli je poza jakimkolwiek prawem, ludzkim, czy boskim. Na własnych zasadach. Ale z weselem, świadkami i obrączkami. Wyprowadziła się z domu, przekonana, że to już będzie rozwiązanie „na życie”. Koszmar brnięcia przez niemożliwość porozumienia się w najprostszych sprawach zaczął się bardzo szybko. Okazało się, że to ich „na zawsze” zbudowali na abstrakcyjnych pojęciach. Nie potrafili żyć bez siebie, a życie ze sobą stało się piekłem.

Już kiedy się poznali, była po pierwszym roku huśtawki stanów depresyjno-euforycznych z myślami samobójczymi, papierosami, wódką, mniej lub bardziej przypadkowym seksem, lękami, które nie pozwalały jej zamknąć oczu nie tylko do snu, ale nawet do namydlenia twarzy rano i wieczorem. Widziała rzeczy, które nie istniały, bała się ludzi na ulicy, zdawało jej się, że coś wciąż przy niej jest i obserwuje ją. Bała się „to” zobaczyć, bała się zobaczyć cokolwiek, kogokolwiek, żeby się nie przestraszyć. Bała się własnego cienia, bo bała się własnego strachu. Mimo to wciąż jeszcze miała całkiem niezłe stosunki z domownikami i przyjaciółmi. Ale jej „małżeństwo” – otchłań absurdu przy najmniejszej próbie komunikacji – wybiło ją z resztek równowagi psychicznej. Popadła w histerię, kompletnie traciła kontrolę nad sobą i swoim życiem, nie mogła opanować agresji, tłukła naczynia, krzyczała, wyła, płacząc połykała dowolne ilości „uspokajaczy”, i odpalając jednego papierosa od drugiego, wybiegała w noc z domu, w którym nie mogła już dłużej wytrzymać. Oczekiwała niemożliwego, które nie następowało. Bała się, że wariuje.

Cały artykuł napisany prze marte otrębską…