Daawno temu (1992 – data przybliżona)pan Krzysztof Daukszewicz wydał taką malutką książeczkę pod tytułem ,,Między Worłujem a Przyszłozbożem” (ISBN8390037815). W sumie tych książeczek to był cykl, ale kupiłem wtedy tylko ten jeden tom.

Było tam malutkie opowiadanie o krecie. Krąży ono po Internecie bez źródeł, więc mi trochę przykro. Z kolei niektórzy nadal mają trawniki, a w nich pojawiają się krety, dlatego przytaczam tutaj całość:


W połowie lipca pojawił się na mojej działce dziki kret. W połowie lipca albo na początku sierpnia. Nie pamiętam, wiem tylko, że wychodząc na ryby zauważyłem przy furtce mały kopczyk. Początkowo nie robiłem nic bo to podobno bardzo pożyteczne stworzenie, ale po tygodniu, kiedy kopców było już ponad czterdzieści – nie wytrzymałem.
— Dobrze! Chciałeś wojny to będziesz ją miał! – krzyknąłem do rozkopanej dziury i zacząłem zalewać otwór wodą. Postanowiłem go utopić. Lałem i lałem, ale kret nie wypływał. Tylko u sąsiadów mieszkających niżej, już całkiem w dolince podobno coś wypłukało warzywa. Znajomy, który przechodził drogą, rzucił przez płot:
— Tego tak się nie robi.
— A jak się robi?
— Kret nie lubi jak mu coś śmierdzi. Niech pan weźmie, panie Krzysiu szmatkę, umoczy w nafcie , włoży do butelki i wbije do otworu. Powącha, nie wytrzyma zaduchu i pójdzie.
Zrobiłem jak poradził. Kret powąchał – wytrzymał. Nie poszedł.

Butelki połyskujące ,,dupkami” w słońcu zauważył sąsiad Krzyś.
— Nie tak trzeba z kretem – powiedział mi przy kawie – one nie znoszą podejrzanych szumów, trzeba więc szyjką do góry. Wtedy wiatr wlatuje do środka, gwiżdże, bydle nie wytrzymuje tego hałasu i ucieka jak najdalej od domu i od działki.
Ustawiłem jak poradził. Wytrzymał. Następnego dnia miałem sześć nowych kopców, choć trzeba przyznać, że wyłącznie od zawietrznej. 

W dwa dni później otrzymałem niezwykle cenną radę, żeby do szyjek wystających butelek włożyć dziecięce, odpustowe wiatraczki, ponieważ drgania wywołane obracaniem skrzydełek powodują u kreta potworny stres. Poszukałem odpustu w najbliższej okolicy, kupiłem dwa tuziny plastikowych grzechotników i włożyłem.

Do nocy miałem na działce Holandię w miniaturze. Pod wieczór przestało wiać. Cztery świeże pagórki miałem jeszcze przed świtem. Po tygodniu pożyczyłem od przyjaciela – Bogusia, karbid. Zalałem wodą i przykryłem darnią. Żeby choć zakaszlał pod ziemią. Nic. Dwa świeże z rana. 

Kilka dni później dowiedziałem się od moich chłopców, których też zaczęła wciągać ta wojna, że mama ich kolegi – Piotrka, wypędziła identycznego intruza solonymi śledziami. Spróbowałem więc i ja. Zakupiłem kilogram i włożyłem po dzwonku w każdą dziurę. W piątek nad kopczykiem ukazała się mała karteczka z napisem: ,,Dziękuję za zakąskę, proszę o ćwiartkę”. 

Tego już było za wiele. W sobotę od świtu czaiłem się z łopatą. Wygarnę zbója podczas wykopalisk i wyprowadzę na pola siłą. Co ziemia z kopca do góry to ja z łopatą w kopiec. Zawsze był z drugiej strony. Instynkt – pomyślałem – czy ślepy los!? Jasnowidzący, ślepy los niewidomego kreta? Za dużo filozofii na tej wojnie – pomyślałem wtedy pierwszy raz. 

Pożyczyłem od zaprzyjaźnionego myśliwego dubeltówkę i zacząłem strzelać w każdy otwór. W dziesięć minut później pojawiła się policja.
— Podobno uprawiacie na działce jakąś jatkę ?
— Nie, panie komendancie, walczę z kretem.
— Wiem co to znaczy – westchnął policjant – ja też mam.
— I co?
— Gorzej niż z przestępczością zorganizowaną, ale podobno w Nowym Sadzie ktoś jednak daj im radę.
— Niemożliwe? A jak?
— Włożył do ziemi rurę wydechową od motocykla i gazował aż do chwili, kiedy ten nie wyszedł.
Zrobiłem tak samo, tylko z maluchem. Następnego dnia czekała mnie wymiana uszczelek pod głowicą i dwa nowe kopce, jakieś cztery metry powyżej ostatniego gazowania. Kiedy ze złości rozkopałem nogami jeden z nich i nachyliłem się przez przypadek, bo okulary wypadły mi z górnej kieszonki, wydawało mi się przez chwilę, że słyszę dochodzące spod ziemi śpiewy. Najpierw:
— Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam…
A potem:
— Jeszcze Polska nie zginęła… – co postawiło mnie na baczność, bo jestem patriotą z przekonania.

Następnego dnia wróciłem do Bogusia i karbidu, ale tym razem z efektami pirotechnicznymi. Huknęło, błysnęło! Ziemia czterokrotnie uniosła się do góry i zaległa cisza. O świcie stał na mojej działce tylko jeden kopiec, ale za to z transparentem na wierzchu a na nim napisano: ,,Nadpaliłeś mi futro – zemsta!”.

I jakby na potwierdzenie, z drugiej strony domu część płotu wyraźnie zapadła się pod ziemię. Jeszcze tego samego dnia pożegnałem się z rodziną i wyjechałem. Nie było mnie cztery dni, które spędziłem jeżdżąc po Polsce i znajomych. A kiedy wróciłem, do piramidy usypanej przez kreta mutanta włożyłem butelkę z kartką, na której napisałem: ,,Jutro – dynamit!!!”.

Tym razem kopiec otwarty był już po niecałym kwadransie.
— ,,Mam czworo dzieci i nie stać mnie na nowy dom.”.
Postanowiłem być twardy.
— ,,Nic mnie to nie obchodzi! Jeżeli postawisz mi choć jeden kopiec – wysadzę w powietrze!”.
I za chwilę pojawił się napis na odwrocie mojej kartki:
— ,,Nie strasz mnie powietrzem! Wygrałeś bandyto! Odchodzę bo muszę, bo mój los tak chciał, że wiodę wciąż życie cygana.”.

Tym razem ziemia była zryta jakieś dwa metry za płotem. I jeszcze dwa metry alej. A potem znowu. Kopiec za kopcem. Szedł w stronę lasu. 

W kalendarzu zerwałem kartkę z datą 28 sierpnia. Nareszcie mogłem rozpocząć wakacje.

P.S. Cała korespondencja była prowadzona brajlem.